Historia pewnego zdjecia
Ta historia wydarzyla sie podczas ostatnich wakacji na trasie Way of the Roses. Po poludniu wyruszylismy 10 kilometrowym widokowym szlakiem pieszym o nazwie Ingleton Watferfalls Trail, ktory prowadzil wzdluz licznych wodospadow na rzekach Doe i Twiss.
I choc moze zdarzenie to poczatkowo wydac sie wstydliwe dla glownej bohaterki, moglo sie tak naprawde przydazyc kazdemu. Nie dla kazdego jednak skonczyloby sie tak zabawnie.
Tego dnia wszyscy walczylismy z nastepstwami jednego z pierwszych Full English Breakfast z lokalnej jadlodajni i choc nasze podniebienia byly mocno usatysfakcjonowane, naszym zadalkom najwyrazniej latwo nie bylo.
Najbardziej cierpiaca wydawala sie byc Zuzia, ktora raz po raz z okrzykiem paniki znikala w naszego pola widzenia, zaszywala sie na kilka dluzszych chwil w gaszczu krzewow, by po chwili wyjsc z usmiechem oznamiajac, ze “czuje sie o wiele lepiej” czasem nawet “jak nowonarodzona”.
Na szczescie szlak prowadzil nas lasem pelnym drzew, krzewow i niskiej gestej roslinnosci, tak ze zadne z nas, a przede wszystkim napotykani turysci, nic o dolegliwosciach zoladkowych Zuzi nie wiedzieli. Zreszta po drodze spotykalismy ludzi bardzo niewielu.
Mniej wiecej w polowie trasy doszlismy do najwiekszego wodospadu (Thorton Force), gdzie po raz pierwszy na trasie zobaczylismy duza grupe turystow odpoczywajacych na skale. My tez postanowilismy zrobic sobie przerwe w marszu zwlaszcza, ze miejsce bylo przepiekne. Wkrotce zaczal padac deszcz i z kazdej strony dolaczyli do nas kolejni zmoknieci turysci, szukajacy schronienia przed deszczem. Z niektorymi siedzacymi najblizej rozmawialismy krotko o nas, o nich , o szlaku i okolicy. Nie wiedzac kiedy minela dobra godzina, a skala “odpoczynkowa” zrobila sie pelna. Na szczescie deszcz przestal padac. Dowcipkowalismy nawet, ze dzieki pogodzie wszyscy turysci ze szlaku spotkali sie w tym jednym miejscu.
Jak tylko przestalo padac, postanowilismy ruszyc dalej zostawiajac wszystkich w tyle.
Zaraz za wodospadami droga wiodla przez pastwisko: wielka zielona lake ciagnaca sie az po wies mile przed nami z kamiennymi murkami, glazami i sklakami, ale bez ani jednego drzewa czy krzewu. Prawdziwie ucieszyslismy sie na taka niespodziewana “autostrade”, bo do tej pory pielismy sie po wzgorzach lub stromymi waskimi sciezkami schodzilismy w dol, czasem przeprawialismy sie po mokrych kamieniach przez rzeke, wszystko w dosc gestym i zacienionym lesie.
Tereska postanowila, ze od teraz pojdzie piechota rezygnujac z ramienia Mamy, ktora na to gleboko odetchnela z ulga. Niebo wydawalo sie chwilowo rozchmurzone, swiat zaczynal wygladac coraz bardziej rozowo. I wtedy wlasnie Zuzia zakrzyknela: “mamo,mamo, ja musze…!” Konczyc zdania wcale nie musiala, bo “co”ona musi, bylo dla wszystkoch oczywiste. Mniej oczywiste bylo “gdzie” bedzie mogla, to co musi: stalismy przeciez na srodku laki.
Zuzia zaczela biegac wokolo szukajac – na prozno – krzakow, ktorych do tej pory bylo pod dostatkiem. Nie bylo nawet czasu na odpowiedz z dobra rada. Zreszta nie bylo, co radzic. Zuzia rzucila sie za najblizszy, dosc poteznie wygladajacy glaz. Chciala dac za niego nura, ale znalazla tam tylko tyle miejsca, zeby ukryc tam swoje stopy! Sprawa jednak byla tak powazna, ze Zuzia po prostu nie miala wyboru. I wszystko wlasciwie skonczyloby sie spokojnie i przeszlo bez echa, gdyby nie glosy grupy ludzi dochodzace zza zakretu. Turysci, ktora razem z nami korzystali ze skalnej ochrony przed deszczem teraz ruszyli w nasza strone. Nie bylo ich jeszcze widac, ale slychac bylo tak dobrze, ze nie mielismy watpliwosci, ze stana przed nami za bardzo, bardzo mala chwile. Nie mielismy czasu nawet pomyslec, co zrobic. Zuzia nietylko byla nieukryta, ale w swojej rozowej-neonowej kurtce byla najbardziej widocznym obiektem na calej lace!
Panika trwala tylko pol sekundy.
“Mamo! Udawaj, ze robisz mi zdjecie!” – genialnie zaproponowala zdesperowana Zuzia. “ Tak! Zdjecie! Aparat! Zostal w plecaku! Komorka! Mama goraczkowo zaczela przeszukiwac swoje kieszenie: chusteczki, bandaze, jablko, spinka Tereski, drobne na parking, stare bilety do muzeum, olowek, zapalniczka, komorka. Jest Komorka! Kilka milisekund na goraczkowe szukanie ikonki z aparatem. I juz scena na przyjecie “gosci” byla w pelni przygotowana.
Gdy ponad tuzin angielskich turystow weszlo na droge, zobaczyli Zuzia kucajaca za jednym z kamieni i Mame skaczaca po sciezce z telefonem w reku. Grupa zatrzymala sie, “take your time, my poczekamy, ona pieknie wyglada na zielonym tle.”
– Prosze, prosze, ja poczekam ze zdjeciami, prosze isc naprzod –Wszyscy byli dla nas mili i bardzo usmiechnieci, ale my tlumiac w gardle smiech i widzac coraz wieksze rumience Zuzi, nie wiedzielismy, jak dlugo wytrzymamy w tej scence. I prawdziwie chcielismy po prostu jak najszybciej pozbyc sie wszelkiego towarzystwa.
– Nie, nie, to my poczekamy, prosze zrobic zdjecie .
Mama opuscila reke z telefonem i glebokim uklonem zaprosila turystow do przemaszerowania przed soba odwracajac ich wzrok od rozowej kurtki. Wszyscy przeszli nie dalej niz piec metrow do Zuzi, ktora czestowala ich milym usmiechem z rumiencami na twarzy. Trwalo to pewna chwile, bo grupa nie byla mala.
W koncu poszli.
Jak tylko znikneli sie za zakretem i ucichly ich glosy, Zuzia odetchnela z ulga a my ryknelismy smiechem.
Uff!
Wyglada na to, ze sie nie spostrzegli. Nasz kamuflaz sie udal i nikt nie domyslil sie, co tak na prawde dzialo sie za tym kamieniem!
Po calym zdazeniu zostalo nam zabawne wspomnienie i zdjecie Zuzi: